lundi 31 août 2015

G'day, Sintra!

Jeszcze w piątek nie miałam żadnych planów na ten weekend. Mogłam grać w Pokemony i zajadać się ciastkami, to z pewnością zadowoliłoby zarówno mnie jak i mój dramatycznie szczuplejący budżet. Jednak w sobotę rano pewien Australijczyk napisał do mnie z ofertą wspólnego wypadu na miasto. Bez namysłu zgodziłam się - może wreszcie nauczę się, jak poprawnie wymówić osławione "G'day"?!
Jako że kolega przyjechał do Portugalii tylko na weekend, sama zatroszczyłam się o wybór miejsca spotkania. Ze stacji Cais do Sodré pojechaliśmy na plażę w Estoril, gdzie opróżniliśmy butelkę Sangrii i pudełko ciastek (ok, to ja głównie zajęłam się ciastkami). Rozmowa się kleiła, toteż wydłużyliśmy spotkanie o wizytę w pubie irlandzkim koło Cais. I tak kręciliśmy się po mieście do godziny trzeciej nad ranem, aż postanowiliśmy, że to nie może być nasz ostatni wspólny wypad. Nazajutrz zaplanowałam całodniową wycieczkę do Cabo da Roca i Sintry.




Cabo da Roca - w Europie bardziej na zachód się nie da. Chyba że do Islandii, jak powiedział mi mój kompan, zresztą nauczyciel geografii. Dostaliśmy się tam autobusem z Cascais. Pogoda była taka sobie, ale niedostatecznie zła by obrzydzić nam widoki. W Sintrze słońce wyszło zza chmur, co jeszcze bardziej podkręciło urok monumentalnej architektury.


Zamki, zamki wszędzie!!! Przeszliśmy przez kawałek miasta i zaczęliśmy na ślepo wspinać się po jakiejś górze. W połowie drogi okazało się, że wybrałam chyba najdłuższą z możliwych tras (brawo, Magda). Ostatecznie daliśmy zarobić jakiemuś taksówkarzowi, który zabrał nas do Zamku Maurów - Castelo dos Mouros. Czy na tym koniec wspinaczki? Ależ skąd! Szliśmy wyżej i wyżej, aż znad średniowiecznych murów ukazał się taki oto widok...



I Pałac Pena. Ale odpuściliśmy sobie oglądanie go z bliska. Na tym zdjęciu już widać, że jest spoko.


Wróciliśmy do Lizbony pociągiem i uwieńczyliśmy ten dzień pełen wrażeń piwem na trawie w parku. Odhaczyłam chyba dwa ostatnie miejsca, jakie planowałam obejrzeć podczas pobytu w Portugalii. Choć kto wie, co wydarzy się w następny weekend...

mercredi 26 août 2015

Pociągiem do Cascais


Dzisiaj wybrałam się do Cascais, miejscowości położonej na zachód od Lizbony. Pogoda była słoneczna, więc zabrałam ze sobą kostium i resztę akcesoriów plażowych. Nie przydały się, za to wilgotny ręcznik przemoczył całą zawartość torby, łącznie z nią samą. Pociągiem jechałam trzy razy dłużej niż według rozkładu, a to za sprawą nieoczekiwanej awarii, przez którą staliśmy w szczerym polu chyba 40 minut - bez klimy, z zamkniętymi drzwiami i oknami. Siedziałam w wagonie obok łysego kolesia, który przeglądał na telefonie strony po ukraińsku. Z nudów zagadnęłam go po polsku: dlaczego nie jedziemy?!! Udało nam się odbyć całkiem owocną konwersację w przy użyciu czterech języków. On mówił po ukraińsku i portugalsku, ja po polsku i francusku. Ziomek mieszka w Portugalii od dziesięciu lat. Wcześniej przez piętnaście lat pracował w Polsce, ale nigdy nie nauczył się języka. Ma dwójkę dzieci, córka (l. 24) jest kosmetyczką, syn (l. 19) skończył szkołę i właśnie robi kurs na prawo jazdy. Przez cały pobyt w Portugalii naszkicowałam sobie w głowie tyle interesujących sylwetek ludzi, że mogłabym napisać o tym powieść. Kiedy dojechaliśmy na miejsce, Iwan zaprosił mnie na kawę. Grzecznie odmówiłam i tak rozeszły się nasze drogi.


Jednym z celów tej wycieczki było odwiedzenie Muzeum Pauli Rego. Przed wyruszeniem ściągnęłam na telefon zdjęcia satelitarne trasy (bo przecież nie połapię się z samą mapą) i dzięki temu trafiłam na miejsce bezproblemowo. Jedyną przeszkodą, jak stała na drodze do obejrzenia wystawy, był... brak wystawy, o czym dowiedziałam się dopiero przy kasie biletowej. Trochę rozczarowana, ale nie zniechęcona postanowiłam wybrać się na spacer po malowniczej okolicy.




Nie obejdzie się bez paru zbliżeń na urzekającą florę! Właśnie sprawdziłam i to coś, co przypomina koper zwie się "kowniatkiem morskim".



Na fali fascynacji światem nadmorskiej natury, postanowiłam porobić zdjęcia krabom w zatoczce obok latarni. Pół godziny gimnastykowałam się między ostrymi skałami, żeby porobić ze sto zdjęć, z których może trzy się do czegoś nadają... Na poniższym przynajmniej od razu widać kraba. Na pozostałych trzeba szukać.


Dotarłam do jakichś schodów w dół, gdzie parę ludzi wychylało się za barierkę i robiło zdjęcia. Wyjrzałam, a tam...



...Boca do Inferno. Stamtąd już obrałam kierunek powrotny, ale zanim wsiadłam do pociągu przyszło mi do głowy, żeby kupić jakieś pamiątki. Przed wyjazdem Babcia prosiła mnie, bym kupiła jej figurkę Maryji jak pojadę do Fatimy. Oczywiście, nie miałam w ogóle w planach wycieczki w te okolice - nie tylko przez względy światopoglądowe, ale również dlatego, że w Fatimie nie ma absolutnie nic ciekawego do roboty, co potwierdziły opinie kilku moich portugalskich znajomych. Na szczęście pamiątki ze wszystkich zakątków Portugalii były do nabycia w małych sklepikach w centrum miasta. Figurka z Fatimy? Z Cascais? Ostatecznie i tak pewnie z Chin.
Współlokatorka Holenderka okazała się być Niemką. Jest bardzo miła. Dzisiaj z nudów wyszorowała kuchenkę gazową, chociaż w tym tygodniu była moja kolej. Mogłaby jeszcze poodkurzać w salonie, żeby Francuz miał to z głowy.

mardi 25 août 2015

Pokéfan na praktykach w Lizbonie


Mijają dwa miesiące odkąd przyjechałam na praktyki wakacyjne do Portugalii. Przed wyjazdem myślałam, że tylko zaliczę staż i wrócę bez żalu do Polski. W zasadzie okazało się, że praca w studio graficznym to najnudniejsza część tego wyjazdu. Zostały mi jeszcze dwa tygodnie pobytu w Lizbonie. Od paru dni kombinuję tylko co zrobić, żeby tu możliwie szybko powrócić!


W niedzielę zupełnie niespodziewanie otrzymałam wiadomość o dodatkowych trzech dniach wolnego od pracy. Wszyscy są na wakacjach i jeszcze do czwartku nikogo nie będzie w biurze. Supervisorka spytała przez telefon, czy mnie to zmartwiło. Ależ skąd!!! Proszę korzystać z kolejnych dni urlopu, droga pani, do zobaczenia w czwartek! Pogoda co prawda jest ostatnio mało plażowa - nie taka, jak na zdjęciu powyżej. Wczoraj postanowiłam więc wybrać się na zwiedzanie wschodniej części miasta, do okolic stacji Oriente.




Architektura tego miejsca znacznie różni się od starej części Lizbony, którą miałam okazję zobaczyć dotychczas. Spacerując po Parque das Naçoes obfotografowałam kolejkę linową ciągnącą się przez kilkaset metrów wzdłuż linii brzegowej. Tak się nakręciłam na te wagoniki, że w końcu sama do jednego wsiadłam. 4€ za całe 5 minut wyśmienitej rozrywki!!! Dla mnie to niezła okazja, ale można się spierać.

Od wczoraj mam nową współlokatorkę, 23-letnią Holenderkę. Po każdym posiłku myje zęby szczoteczką elektryczną i zamyka pokój na klucz, kiedy wychodzi z domu. Mieszkamy teraz we trójkę z Francuzem, moim równolatkiem. Ostatnio przez półtora tygodnia gościliśmy dodatkowego współlokatora, kolegę tego Francuza. Pierwszy raz miałam styczność z Mulatem, który otwarcie deklarował się jako rasista (pomijając to, że w ogóle znam bardzo mało Mulatów). Studiował przez pewien czas jakiś kierunek artystyczny, więc przynajmniej zawsze miałam z nim jakiś wspólny temat do rozmowy w przerwach od brechtania z niepoprawnych politycznie żartów o czarnych i Arabach. Na początku Mulat umówił się z paryżaninem, że ten pierwszy będzie gotować, a ten drugi - zmywać po posiłkach. I tak przez kilka dni w naszej kuchni powstawały dania godne szanującej się francuskiej knajpy, podczas gdy w zlewie piętrzyły się warstwy brudnych naczyń i sztućców. Odkąd Mulat wyjechał i ostatnia partia talerzy wróciła na półkę, problem został wyeliminowany. Francuz nie umie ugotować nic bardziej skomplikowanego niż makaron z sosem (podobnie jak ja), więc nie robi więcej bałaganu. Wczoraj ładując do zamrażalnika paczkę paluszków rybnych, zauważyłam, że już od paru tygodni leżą tam dosłownie pokłady żarcia... warzywa, frytki, chleb, a nawet lody. Domyślam się, że nie należą do Francuza, tylko pewnie kolega Mulat nam to wszystko zostawił. Trzeba będzie coś z tym zrobić. A najlepiej - zjeść.